,,Wraz z naszym przyjściem na ten świat,
rodzą się w nas dwa wilki.
Dobry i zły.
Ich jedynym zajęciem jest walka ze sobą.
Zawsze wygrywa ten, którego karmimy.’’
Otóż na początku urodziłem się. A właściwie to urodziła mnie moja mama. To była zima. Jedna z tych prawdziwych, srogich zim stulecia. Zima na kresach, które to są bardzo fotogeniczne patrząc okiem fotografa. Malownicze patrząc okiem malarza. Dochodowe i pracowite patrząc okiem wytwórców sań. Ciężkie i opałożerne, jak mawiali tutejsi i dosadne, przytaczając słowa mojego dziadka który mawiał że ,,tolki śniehu naduło szto kabyli pa trybuch a kaniu pa hmmm… ,, Tak, to było pół wieku wstecz w niewielkiej wsi należącej do gminy Michałowo. Tam sobie rosłem i spędzałem czas na czynnościach, na których to zwykle niemowlaki spędzają czas. Czyli jadłem, brudziłem pieluchy, spałem. Gdy nie spałem, to zapewne nie dawałem spać rodzicom. Zapewne też słodko gugając wysłuchiwałem domysłów sąsiadek ,,da kaho on padobnyj,, itp. Itd. przychodzących u adwietki, ale tego nie pamiętam, bo za mały byłem.
Pierwsze zapamiętane smaki to ziemisto kwaskawy smak brudu, który to wyjadałem spomiędzy desek świeżo wyszorowanej podłogi i gorzkawo słodki smak owsianego kisielu gotowanego ze świeżo zmielonego owsa. Pierwszy zapamiętany kolor to żółty. Hipnotyczna żółcień. Obłędna eksplozja wiosennych mleczy za oknem. Pierwsze zapamiętane domowe zapachy, to gotowane mleko od prawdziwej krowy i machorka palona w fajce przez dziadka. Wonie z podwórza zaś to mokra słoma, gumofilce pachnące obrządkami przy żywinie i pies o sierści nasączonej wiatrem i …psem. Dźwięki. Jeszcze słowo o dźwiękach. Miarowe tykanie starego zegara. Zazębiające się trybiki przy nakręcaniu sprężyny i jej jęk protestu, ledwie słyszalny w tle terkotu nakręcania. Jeszcze nie wiedziałem czym jest czas. Jeszcze go nie czułem ani nie rozumiałem. Ja go tylko słyszałem.
Tak sobie beztrosko i niegroźnie dla siebie odczuwałem otaczającą mnie rzeczywistość, aż nauczyłem się z nią komunikować, a co za tym idzie zadawać pytania. Odpowiedzi otrzymane na niektóre z nich wpłynęły na moje późniejsze zachowania. Dziś wiem, że zadając pytanie trzeba ponieść konsekwencję odpowiedzi. Wtedy jeszcze nie dana mi była taka wiedza, przez co mój ogląd świata niepotrzebnie się komplikował. A mianowicie, jeszcze jako mały szkrab zapytałem skąd się biorą dzieci. Mama odpowiedziała, że rodzice aby mieć dzieci chodzą na pole kapusty Tak długo chodzą aż znajdą. A gdy nie znajdą, to nie mają dzieci, czyli są rodzicami bezdzietnymi. Wiedziony nadmierną a wręcz zbędną ciekawością, drążyłem temat. Jak potoczyły się losy dzieci których rodzice nie znaleźli w owej kapuście? Jednoznacznej odpowiedzi nie otrzymałem, a zostałem zbyty rodzicielską tyradą ,,jeszcze za mały smark jesteś, a lekcje odrobione głąbie jeden?,, Od tamtej pory nie jadłem bigosu. Żadne połajanki ani kary nie mogły mnie zmusić do konsumpcji bigosu. Do owej potrawy przemogłem się dopiero gdy moja wiedza w temacie poczęć ewoluowała do etapu dziecionośnych bocianów. Asekuracyjnie i z dbałości o swój spokój, już nikogo nie pytałem skąd na naszej szerokości geograficznej bociany w styczniu, czyli miesiącu moich narodzin.
W podstawówce do której to miałem nie dość że pod wiatr to jeszcze i pod górkę, uczęszczałem niezbyt chętnie. Te daty do wykucia i cosinusy do zapamiętania. Ale wu ef, język polski i plastyka były moimi ulubionymi zajęciami. A i jeszcze tenis stołowy i siatkówka, ale już jako zajęcia pozalekcyjne. W tym czasie dokonałem też odkrycia, można by rzec termiczno kulinarnego. Wynalazłem ozorek na zimno. Otóż wracając ze szkoły chciałem polizać łyżwę, a był siarczysty mróz. Oj niefajne doświadczenie, nietajnie. Aha. W owych latach obciąłem sobie przy pomocy dziadkowej ciesielskiej siekierki opuszek kciuka. Pogryzł mnie też pies sąsiada, którego to, wbrew jego woli chcieliśmy z kolegą zaprząc do sanek. Psa oczywiście chcieliśmy zaprząc do tych nieszczęsnych sanek, nie sąsiada. Byłoby jeszcze wiele śmiesznych i mniej śmiesznych zdarzeń do opisania, ale o jednych chcę zapomnieć, a innych się wstydzę. A i jeszcze u takiego jednego, skąpego pana z sąsiedniej wsi rosła jabłoń, której to owoce miały smak boskiego nektaru. Pan ten był też posiadaczem ciężkiej ręki i szybkich nóg. O czym kilka razy przekonałem się na własnej skórze. Wtedy też dowiedziałem się, że taki bardzo, bardzo stary czterdziestoletni mężczyzna potrafi tak szybko biegać.
Po otrzymaniu podstawówkowej cenzurki bez paska, który to świadczyłby o moim uzdolnieniu i wyjątkowości, po dalszą edukację wyjechałem do Hajnówki. Tam również drałowałem moim intelektem, gdzieś w środku peletonu w wyścigu po edukację.
Dalej, pierwsza praca. Dwuletnia służba wojskowa. Właśnie tam miałem szczęście i ogromną przyjemność pracować jako plastyk. Właśnie tam zakochałem się na zabój w literaturze i malarstwie.
Następnie znów praca w firmie, Zona. Dzieci. Własna działalność. Emigracja zarobkowa. Budowa domu. Zasadzenie drzewa i wiele innych rzeczy które robią w życiu dorośli. Gonitwa za lepszym jutrem. Standard. Na pasje nie pozostawało zbyt wiele czasu.
Będąc w wieku średnim, zrozumiałem że można przemieszczać się spacerkiem, a nie biegać. Wtedy dostrzega się więcej. Nie umykają szczegóły. Staram się być tam gdzie chcę, a nie tam gdzie muszę lub bywać wypada. Staram się więcej słuchać, a mniej mówić. Jako naturszczyk piszę bo lubię. W sposobie pisania chętnie mieszam sacrum z profanum, nieraz przyprawiając sporą garścią patosu. Jakich autorów czytam? Otóż jest ich wielu. Jeżeli musiałbym wybrać tylko jednego, a wybierać nie chcę, to byłby to Stanisław Grochowiak.
Stanisław Dąbrowski
razowiec
pamiętam
barwę rdzawego żelaza między gruzłowatą skibą
pamiętam
między dojrzewaniem kłosów a zapachem chleba
młyny napędzane siłą wiatru
pamiętam nagrzane kamienie pieca
modlitewną zanutkę babci gdy mościła liśćmi kapusty
dno prostokątnej formy
i gruboziarnisty śmiech dziadka pamiętam
ludzi i rzeczy bez polepszaczy i wypełniaczy
jedni takie miejsca nazywają końcem świata
inni
że właśnie tu się zaczyna
zanadrze Boga
nikifory – mleko i sól
durnego wołodźki nie wpuszczano do świątyni
bo usmolonym pazurem rozdłubywał obrazy
szukając żywego oka
z racji niewyedukowania wynikającej z przygłupstwa
zatrudniony jako parobek przy wypasie bydła
zdziecinniał
nikt poza nim nie wierzył w poranne objawienia
słońc namoczonych w mleku
unoszonych na czubkach krowich rogów
bo czyż można dać wiarę w świadectwo
kogoś kto spuszcza gacie do kolan gdy się chce
wysikać i zna smak pozłoty z ikon